Jadąc do Banlung nie mieliśmy zarezerwowanego noclegu, ale nie można powiedzieć, że jechaliśmy w ciemno. Już parę dni wcześniej znaleźliśmy w internecie mały hostel, który miał bardzo dobre opinie i tylko 2 pokoje na wynajem, co sugerowało, że jest to obiekt mało turystyczny. Celem naszego przyjazdu do tej części Kambodży była chęć zobaczenia życia na prowincji, dlatego ta konkretna oferta wydawała się dla nas idealna. Okazało się, że rzeczywistość przekroczyła nasze oczekiwania, ale zacznijmy od początku.
Banlung Mountain View, bo tak nazywał się nasz homestay, znajduje się 3 km od dworca autobusowego w centrum Banlung. Nie jest to duży dystans, ale w trzydziestostopniowym upale pokonanie go pieszo z plecakami wydawało się mało przyjemne. Z tego względu wynajęliśmy tuk-tuka, który dowiózł nas na miejsce. Okazało się, że kierowca ma numer telefonu do naszego gospodarza, dzięki czemu mogliśmy go uprzedzić o naszym przyjeździe. Na miejscu powitał nas jego brat, który dotrzymał nam towarzystwa, próbując rozmawiać z nami łamanym angielskim.


Od początku widać było, że dobrze trafiliśmy i że będziemy mogli przekonać się jak żyją zwykli ludzie Także my byliśmy atrakcją dla okolicznych mieszkańców. Już pierwszego wieczoru dzieciarnia z sąsiedztwa zbiegła się, żeby nas poznać. Na pierwszą kolację jedzoną w noclegu, “przypadkowo” wpadł kolega naszego gospodarza Sophoana, przywożąc ze sobą zgrzewkę piwa. Ze względu na barierę językową byliśmy w stanie jedynie wznieść toast, czyli tutejsze “czuj mul”, ale i tak było bardzo sympatycznie.
Gospodarstwo Sophoana składa się z 3 budynków: domu, w którym mieszka jego brat, matka i córka kuzynki, dodatkowego bungalowu z pokojami dla gości oraz wspólnej łazienki i toalety. On sam ze swoją żoną i córką mieszka w pokoju wynajętym w mieście.






Wszystko zbudowane jest z desek i pokryte blachą falistą, czyli dokładnie tak jak to widzieliśmy z okien autobusów w wielu miejscach kraju. Zaskoczyły nas dwie rzeczy: toaleta, która wyglądała podobnie jak u nas w domu i brak śmieci na posesji. Wszędzie było bardzo czysto. Przez chwilę zastanawialiśmy się czy na pewno jesteśmy w Azji 😉


Dom, w którym mieszka rodzina, to dwa pomieszczenia, jedno większe, w którym znajduje się łóżko, prosta ława służąca jako stół, pieńki pełniące rolę krzeseł, mała lodówka i telewizor kineskopowy oraz mały pokój z drugim łóżkiem. W domu jest też hamak, w którym brat Sophoana odpoczywa podczas przerwy w pracy. Podłoga to wysypane żwirem klepisko, przykryte w części pomieszczenia matami.




Domek wybudowany dla gości, jest małym bungalowem z dwoma pokojami. Przez większość czasu pokoje stoją puste, a gdy nie ma gości, przenosi się tutaj brat gospodarza, bo jak nam powiedział w nocy jest w nim cieplej niż w głównym budynku rodziny. Od pierwszego dnia ostrzegano nas, że noce mogą być chłodne. Przy temperaturze spadającej do 15 stopni, mając do dyspozycji tylko cienki kocyk, spaliśmy we wszystkich ciepłych rzeczach, które zabraliśmy ze sobą.

Dom podłączony jest do sieci wodociągowej, ale woda w kranie nie nadaje się do picia. Na potrzeby spożywcze kupowana jest woda w 20 litrowych baniakach. Podłączenie do sieci elektrycznej to wydatek rzędu 100 USD, co jak na tutejsze realia jest olbrzymią kwotą. Ci, których nie stać na taki luksus, mają prąd dostarczany pośrednio od sąsiadów. Podłączenie jest wtedy tanie, ale za to cena 1 kW energii jest dwukrotnie wyższa.
Mama Sophoana gotuje w tradycyjny sposób – nad ogniskiem rozpalonym przy pomocy starych desek. Chcąc zaoszczędzić czas na przygotowywaniu nam posiłków, gospodarz przywoził specjalnie butlę gazową ze swojego mieszkania.


Życie zaczyna się tutaj przed wschodem słońca, czyli ok. 6 rano. Codziennie budziły nas o tej porze różne hałasy, zaczynając od piejących kogutów, przez szczekające psy, krzyczące dzieci, głośną muzykę, a na świniach zarzynanych na wieczorną kolację kończąc. Koło 22 większość okolicy idzie spać i słychać już tylko gekony toke wyruszające na nocne łowy. W każdym budynku mieszka para takich zwierząt, które są bardzo pożyteczne, bo zjadają żyjące w nich owady. Podczas godów samiec wydaje bardzo charakterystyczny odgłos: toke-toke i stąd wzięła się ich nazwa. Pierwszy raz słyszeliśmy to wołanie w Kampocie i długo zastanawialiśmy się jaki to ptak 😉 Panuje wierzenie, że jeśli gekon zaskrzeczy 7 razy z rzędu, to właścicieli domu, w którym mieszka, spotka szczęście.


Nasz gospodarz Sophaon jest uroczym człowiekiem. Ma 27 lat i od 2 lat zarabia na życie wożąc ludzi tuk-tukiem. Nie jest to praca ani dobrze płatna, ani poważana. Konkurencja wśród kierowców tuk-tuków w Banlung jest z roku na rok coraz większa, dlatego Sophoan ma nadzieję, że wynajmowanie pokoi turystom stanie się jego głównym źródłem utrzymania. Życzymy mu tego z całego serca 🙂 Na razie jest to jednak trudne ze względu na brak pieniędzy na inwestycje i brak czasu. Bycie kierowcą tuk-tuka to praca 10 godzin dziennie, 7 dni w tygodniu.


Za drobną opłatą gospodarz przygotowywał nam pyszne śniadania i kolacje. Umiejętność gotowania wyniósł z restauracji w Phnom Penh, gdzie pracował jako kucharz. Typowa kolacja składała się obowiązkowo z ryżu – jedzonego tu 3 razy dziennie, dania z mięsem i zupy. Zupa to kwaskowy wywar, w którym większość stanowią warzywa. Je się ją zazwyczaj na koniec posiłku, samodzielnie albo polewając nią ryż. Potrawy składają się z warzyw i śladowej ilości mięsa, często ze skórą i kośćmi. Jedzenie nie jest ostre, ale zawsze w osobnym naczyniu podaje się papryczki chili. Jedyną osobą, która je jadła, była babcia. Tomek nie chciał być gorszy i wziął jedną na spróbowanie. Na początku wszystko szło dobrze, dlatego zjadł całą. Papryczka zadziałała jak bomba z opóźnionym zapłonem, powodując ogólną wesołość domowników. Z pomocą ruszył brat Sophoana proponując Tomkowi banana (rym przypadkowy). Jak zwykle sprawdziła się zasada, że należy słuchać babci, która pokazywała nam wcześniej, żeby nie jeść papryczek.


Na śniadanie jedliśmy omlet w domu lub jeśli mieliśmy ochotę na coś innego, gospodarz zawoził nas do restauracji na tradycyjną zupę, czyli wywar mięsny z kiełkami, warzywami, makaronem ryżowym, pulpetami i kawałkami wołowiny. Dodatkowo dostawaliśmy talerz ze świeżymi ziołami, papryczki chili, limonkę i specjalny sos do doprawienia zupy. Z tego wszystkiego każdy mógł wybrać to co lubi najbardziej i skomponować własny posiłek.



Sophaon ma na utrzymaniu dwie trzyletnie dziewczynki. Jedna z nich jest jego córką, a druga córką kogoś z rodziny, kto wyjechał za pracą do Tajlandii. Zostawianie dzieci na wychowanie rodzinie jest tutaj standardem. Saphoan też spędził dzieciństwo z wujostwem, a matkę poznał dopiero po latach, po jej powrocie do kraju. Zaskoczyło nas to, że mimo długiego pobytu nie mieliśmy okazji poznać jego ojca. Pracuje on 30 km od domu, ale jest to dystans na tyle duży, że w tutejszych warunkach oznacza zakwaterowanie w miejscu pracy i wielodniową rozłąkę z rodziną.
Nasz pobyt w domu był dla dziewczynek wyjątkową atrakcją, i codziennie spędzały z nami po kilka godzin, co 5 minut raportując babci, że “hello”, czyli my, zrobili to czy tamto. Babcia troszczyła się o nas jak o wnuki, kilka razy dziennie przynosiła nam wielki dzbanek herbaty i świeżą porcję bananów. Pod koniec pobytu byliśmy z nimi tak zżyci, że spędzaliśmy większość czasu w domu, a nie w naszym pokoju.



Sophaon nie jest urodzonym typem biznesmana. Codziennie za darmo woził nas swoim tuk-tukiem i dawał wodę pitną, za co w innych miejscach pobiera się opłatę. Gdyby to doliczyć, nasz rachunek powinien być o połowę wyższy, ale jak mu o tym wspominaliśmy, stwierdzał, że za takie drobiazgi nie będzie brał pieniędzy.
Ze względu na charakter pracy Sophaon spędza większość czasu w mieście szukając klientów. Dodatkowo, mimo że mówi dobrze po angielsku z pisaniem idzie mu dużo gorzej. Nie zna potrzeb i oczekiwań zachodnich turystów, i nie umie zachęcić ich do swojego noclegu. Podczas jednej z rozmów przyznał nam się, że kiedy turysta pyta go o miejsce do spania nigdy nie proponuje, że zabierze go do siebie (sic!). Dlatego postanowiliśmy mu pomóc. Przygotowaliśmy dla niego opis noclegu do zamieszczenia w internecie wraz z licznymi zdjęciami pokazującymi, że nie jest to zwykły hostel. Dodaliśmy też jego nocleg do najpopularniejszych map – OSM, z którego korzysta MAPS.ME i Google Maps, oraz daliśmy listę wskazówek co poprawić w bungalowie, żeby był bardziej dostosowany do europejskich gustów. Sophoan naprawdę wzruszył się, że chcemy mu pomóc, i obiecał że będzie nam zdawał relację z postępów. Powiedział też, że jak biznes się rozkręci, to zaprosi nas do siebie, tym razem za darmo 🙂 Mamy tylko nadzieję, że do tego czasu korniki nie zjedzą naszego bungalowu, bo było widać i słychać, że mają duży apetyt.

Początkowo planowaliśmy spędzić tutaj 3-4 noce, jednak zaangażowanie gospodarza i rodzinna atmosfera spowodowały, że zostaliśmy 8 dni. Spędziliśmy je głównie w domu, obserwując toczące się wokół życie, pijąc herbatę, bawiąc się z dziećmi, oraz obserwując papaje rosnące przed naszym tarasem. Nie są one zbyt okazałe, ze względu na porę roku, ale jak powiedział gospodarz w porze deszczowej cała okolica pokrywa się zielenią. Mottem przewodnim naszego pobytu w Banlung stało się zdanie często powtarzane przez Sophoana: “Take it easy”. Słyszeliśmy je zawsze kiedy mówiliśmy mu o naszych ambitnych planach na następny dzień 😉






Przedostatniego dnia gdy wróciliśmy z wycieczki, dziewczynki podekscytowane wskazywały na nasz bungalow. Okazało się, że tego dnia także drugi pokój został wynajęty i brat gospodarza musiał przenieść się z powrotem do głównego domku, a naszym sąsiadem został samotnie podróżujący Belg, Sebastian.

W Banlung miało miejsce jeszcze jedno wyjątkowe wydarzenie. Z tarasu naszego bungalowu, po raz pierwszy na tym wyjeździe, zobaczyliśmy Wielki Wóz 🙂

Żal było wyjeżdżać, ale nadeszła fala upałów i postanowiliśmy uciec przed nią na północ, do Laosu.
Macie dużo szczęścia, że spotykacie takich przyjaznych ludzi na swojej drodze. Bardzo miło, że postanowiliście mu pomóc. Dobra karma do Was wróci. Bardzo ciepła ta ostatnia opowieść z Kambodży. Oby Laos przyjął Was równie miło, czego życzy Wam cała nasza liczna rodzinka.
Trzymajcie się ciepło.