Kolejną kropką na mapie naszej podróży jest Tad Lo, mała miejscowość na skraju wyżyny Bolaven. Zazwyczaj ludzie trafiają tu tylko na jedną noc, gdy objeżdżają pobliskie okolice na motocyklach. My chcieliśmy zostać na dłużej, bo liczyliśmy na to, że będzie to miejsce poza utartymi szlakami. Już na etapie poszukiwania noclegu zrozumieliśmy, że jest inaczej. Patrząc na mapę, można dostrzec, że jest ich tam kilkanaście, chociaż na booking.com znaleźliśmy tylko jeden. Brak możliwości zarezerwowania noclegu wynika z tego, że ludzie planujący spędzenie tam tylko jednej nocy, często nie pojawiali się i pokoje stały puste.




Do Tad Lo dotarliśmy po zmroku z dziewczyną z Izraela poznaną w autobusie i wspólnie udaliśmy się do upatrzonego wcześniej guesthouse’u. Niestety okazało się, że wszystkie bungalowy są zajęte. Rozczarowani poszliśmy szukać innego noclegu. Jedyny wolny pokój, który udało nam się znaleźć odstąpiliśmy towarzyszce podróży. Po przejściu całej wioski zaczęliśmy rozważać spanie w klasztorze buddyjskim 😉 W tym momencie z ciemności wyłoniła się postać proponująca nam wynajęcie pokoju. Było to dla nas zaskoczeniem, bo dom, który mijaliśmy nie wyglądał na guesthouse. Po obejrzeniu pokoju zdecydowaliśmy się zostać na jedną noc. Plan był taki, żeby następnego dnia rano przenieść się do bungalowów położonych nad rzeką.
Rano, kiedy większość gości ruszyła w dalszą drogę, w naszym upragnionym guesthouse’ie zwolnił się bungalow. Właścicielka szybko go posprzątała i już o 11 mogliśmy się przeprowadzić. Tomek zajął strategiczne miejsce na hamaku i nie chciał go opuścić przez następne kilka dni 😉







Nasz bungalow składał się z jednego pokoju oraz tarasu z widokiem na rzekę. Do dyspozycji mieliśmy współdzieloną toaletę i prysznic, które nie zachęcały do korzystania. Może dlatego właściciele sami myli się i prali w rzece, tak jak cała reszta wioski. W sumie nie robi to specjalnej różnicy, bo woda w łazienkach pochodzi z rzeki i po wykorzystaniu trafia tam z powrotem. Nie wnikaliśmy co się dzieje z pozostałościami z toalety…


Często korzystaliśmy też z możliwości zjedzenia posiłku na miejscu. Ze względów logistycznych posiłki przygotowywano jeden po drugim i było to prawdziwe slow food. Kiedy zamówiliśmy frytki, pani najpierw obrała ziemniaki, potem je pokroiła, a na końcu usmażyła, a rozgrzanie oleju na palenisku trochę trwa 😉 Stołowaliśmy się tam, głównie dlatego, że jedzenie było pyszne i tanie, a porcje ogromne.


Po pięciu tygodniach słońca, pewnego wieczoru zupełnie niespodziewanie spadł deszcz. Nie wiedziałam, że można tak się cieszyć z ulewy 😉 Nasz bungalow kryty strzechą sprostał wyzwaniu i mimo dwugodzinnych opadów w środku pozostał suchy. Następnego dnia po deszczu nie było już śladu.
Z poczucia obowiązku zrobiliśmy sobie kilka wycieczek po okolicy. Co można zwiedzać w południowym Laosie? Wygląda na to, że są tam tylko wodospady 😉 Najbliższy z nich, Tad Hang, widzieliśmy z hamaka, więc nie musieliśmy daleko szukać. Obejrzeliśmy go z pobliskiego mostu, a potem weszliśmy na samą górę, żeby patrzeć jak woda spada z hukiem pod naszymi stopami. Nie byliśmy tam jedyni. Pewien pan pofatygował się specjalnie na jego brzeg, żeby wyrzucić plastikowe butelki po oleju. Świadczy to o dużej dbałości o najbliższe otoczenie, bo dzięki temu jego podwórko nie było zawalone śmieciami 😉




W drodze do drugiego wodospadu mijaliśmy najdroższy hotel w wiosce, w którym noc kosztuje 50 dolarów. W cenie noclegu, goście mogą dwa razy dziennie oglądać słonie przechadzające się po ośrodku. Nam też udało się je zobaczyć kilka razy, ponieważ przejście przez ośrodek jest jednocześnie ścieżką łączącą dwa wodospady.


Wodospad Tad Lo jest popularny zarówno wśród turystów jak i lokalnej ludności. Turyści i mnisi przychodzą tam posiedzieć i zrobić sobie zdjęcia na jego tle. Umożliwia to drewniana kładka łącząca oba brzegi rzeki. Dzieci kąpią się tu w rzece i skaczą ze szczytu wodospadu do wody, natomiast dorośli łowią ryby. Wykorzystują do tego sieci, które widzieliśmy wcześniej na Don Det albo używają wędki. Duże wrażenie robi taki osobnik siedzący nad klifem i machający żyłką zanurzoną w wodospadzie.









Trasa do trzeciego wodospadu prowadzi przez dwa pozostałe, ale w przeciwieństwie do nich wymaga kilkugodzinnej wycieczki. Na mapie jest ona zaznaczona tylko po lewej stronie rzeki, ale po prawej stronie zauważyliśmy drogowskaz i żeby nie wracać tą samą drogą, poszliśmy we wskazanym przez niego kierunku. Ścieżka prowadziła przez tereny ogrodzone drutem kolczastym. Część z nich była pastwiskami, część nieużytkami, a część polami uprawnymi. Na szczęście ogrodzenia służą do ograniczenia ruchu krów, a nie pieszych. Przechodziliśmy przez nie po specjalnych drabinkach wybudowanych nad ogrodzeniem. Tylko jeden płot wyglądał inaczej i zrobiony był ze stalowej siatki. Już chcieliśmy wracać, ale Tomek wypatrzył dziurę, przez którą udało nam się przejść. Wyobraźcie sobie nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że znaleźliśmy się na polu golfowym! Większość trawy była wyschnięta, a zieleń występowała tylko w miejscach regularnie podlewanych. Szukając dziury po drugiej stronie pola, spotkaliśmy kilku pracowników, nie widzieliśmy za to żadnego golfisty. Tym razem musieliśmy skierować się do głównego wejścia i podążać dalej asfaltową drogą. Kiedy przechodziliśmy przez wioskę, dzieci skierowały nas na drogę prowadzącą do wodospadu Tad Soung. Miał on być najbardziej efektowny ze wszystkich trzech, a okazał się być cienką strużką wody spadającą z kilkudziesięciometrowego klifu. Jak się później dowiedzieliśmy wynika to z tego, że na rzece została wybudowana przez Chińczyków tama i teraz w porze suchej brakuje wody, która mogłaby go zasilić. Pozostało nam tylko skakanie po kamieniach i robienie zdjęć. Jak to często bywa droga okazała się ciekawsza niż cel, do którego prowadziła.








Wracaliśmy trasą znajdującą się na mapie prowadząc przez wyschnięte pola ryżowe i małe wioski. Do jednej z nich zawitał sklepik obwoźny powodując duże zamieszanie.




Ostatniego dnia pobytu umówiliśmy się ze znajomym Niemcem, że odkupimy od niego laotańską walutę, która mu pozostała. Wymieniliśmy ją na euro po kursie średnim ignorując opłaty bankowe, które musiał ponieść. Dzięki temu odebraliśmy Niemcom kilka euro należnych nam reparacji wojennych 😉 Nasz kontrahent był bardzo szczęśliwy, że przed przekroczeniem granicy pozbył się waluty, której nie udałoby mu się wymienić w żadnym innym kraju. My też byliśmy zadowoleni, bo akurat kończyły się nam pieniądze, a w pobliżu nie było bankomatu.
Pierwszy nocleg, który znaleźliśmy przypadkiem, wyszedł nam jednak na dobre. Jego właściciel w przeciwieństwie do pani u której aktualnie spaliśmy, mówił dobrze po angielsku i załatwił nam bilety autobusowe do Wientian. Wcześniej nie wiedzieliśmy nawet, że da się tam dojechać bez przesiadki i bardzo uprościło to naszą dalszą podróż.
Tradycji stało się zadość i tuż przed wyjazdem dostaliśmy od naszej gospodyni kolorowe sznureczki na szczęście 🙂

W połowie XX wieku stolica miała nazwę Vientiane o ile dobrze pamiętam. Takie dwa pytania;
Pole golfowe było płatne ?
Szkoła miała profil rolniczy ?
Znaczy Chińczycy zabrali laotańczykom atrakcję turystyczną ! Wygląda na to, że w porze deszczowej może być efektowny. Ciekawe dlaczego słoń kąpał się z tapczanem na plecach, czyżby wykorzystał przerwę w w usługach transportowych ?
Nie wiem czy dobrze zrozumiałem aluzję o hamaku , sprostujcie jeśli się mylę czy Tomek jest lekko zmęczony? W każdym razie: Trzymajcie się ciepło.
Vientiane to francuska nazwa, po polsku to Wientian, a po laotańsku ວຽງຈັນ 🙂 Nie wiemy czy pole golfowe było płatne, od nas nikt nie wołał pieniędzy 😉 Szkoła wyglądała na zwykłą podstawówkę. A co do Tomka to on po prostu lubi leżeć na świeżym powietrzu i hamak w tym przypadku sprawdza się idealnie.
W temacie szkoły chodziło o odgłos paszczą 😊 tzn że podążały do niej krowy!😊
a w historii pola golfowego byłem ciekaw kto z niego korzysta ( czy tubylcy tez ). Takie tam uwagi bez powagi 😊
Trzymajcie sie ciepło.
U nas wszystko w porządku , zabieg się udał i wszystko usunięte. Czekamy na histopatologię.